„Social worker” i zgubiony klucz…
Kurcze, tak liczyłem, że sobie pośpię dłużej, bo dzisiaj rano nie ma mszy, a tu klops…
Pomimo potwornego gorąca, jaki panuje w pokoju udało mi się wczoraj nawet dosyć szybko zasnąć. Gdy się obudziłem okazało się jednak, że jest dopiero 2 w nocy. Łuki spał jak zabity, a ja się gotowałem.
Nie udało mi się już zasnąć i musiałem przetrwać w tym ukropie do rana… Przynajmniej Łuki się wyspał, bo wstał dopiero o godzinie 7. Jak się nic nie zmieni w pogodzie, to za chwilę po prostu nie będę się kładł, bo to nie ma sensu…
Poszliśmy na śniadanie do Sióstr i omówiliśmy z s.Józefą plan działania na dzisiaj. Mamy jechać do okolicznych wiosek jako „social workers” i odwiedzić dzieci z programu sponsorskiego. Do naszych zadań należeć będzie spisanie raportu z „home visit”, zrobienie zdjęć oraz dodatkowo dostarczenie paczek żywnościowych dla dwóch rodzin.
Siostra poprosiła mnie jeszcze, żebym przyglądnął całej procedurze i zastanowił się, czy czegoś nie zmienić.
Przyszedł Peter Banda i Johny – nasz kierowca rajdowiec… Zapakowaliśmy się z Łukim do samochodu i wszyscy pojechaliśmy w kierunku wioski, która znajduje się w buszu za szkołą.
Po dojechaniu na miejsce, naszym oczom ukazał się widok małego wykarczowanego w buszu poletka, na którym stało raptem kilka zabudowań. Bardzo proste chaty, wykonane z patyków, gliny i słomy. Zostało przygotowane dla nas specjalne siedzenie, a cała rodzina usiadła na ziemi przed domkiem i odpowiadała na nasze pytania.



Całość spotkania przebiega bardzo spokojnie. Generalnie wygląda to w ten sposób, że do gotowego formularza wpisuje się dane dziecka, stan rodziny, ulubione przedmioty, sukcesy, wyzwania itd. itp… Jako że od 10 lat też mamy w programie jedną dziewczynkę, to nieraz otrzymywaliśmy takie raporty. Fajnie być teraz po tej drugiej stronie, czyli nie otrzymującego, ale spisującego. Ciekawe doświadczenie.

Po wypełnieniu kwestionariusza, zapytałem rodzinę o ich marzenia i największe problemy. Powiedzieli, zresztą zgodnie z tym czego się spodziewałem, że największym marzeniem jest nowy duży dom, a wyzwaniem panujący głód. Największym problemem jak zawsze jest brak pieniędzy. Cegły robią sobie sami w specjalnych piecach, jednak spoiwo, czyli cement, jest drogi, a blacha na dach też sporo kosztuje. Cóż, niewiele się zmieniło od czasu, jak byłem tu ostatnio 4 lata temu…

Na moja prośbę, ojciec chłopców oprowadził nas po najbliższej okolicy. Pokazał nam ul, z którego sezonowo mają miód, miejsce gdzie wybudowana została studnia, przygotowane sadzonki jakiegoś zielska które zasadzą jak zacznie więcej padać.

Po obejrzeniu tego wszystkiego wręczyliśmy rodzinie paczkę żywnościową zakupioną przez sponsora, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w trasę do kolejnej, tym razem dużo odleglejszej wioski.
Po dojechaniu na miejsce, poszliśmy piaszczysto-kamienistym zboczem do maleńkiej chatki, gdzie w insace siedziała kobieta z maleńkim dzieckiem. Okazało się że to ten bobasek jest naszym celem.

Usiedliśmy więc w cieniu insaki i po chwili gdy dołączył do nas ojciec chłopca zaczęliśmy spisywać kolejne dane. Schemat identyczny jak poprzednio, nawet marzenia takie same. Dodatkowo dowiedzieliśmy się, że tata chłopca zajmuje się wypalanie chaco i jego sprzedażą, że nigdzie nie pracuje, a gdy jest krucho z jedzeniem jedzą głównie nshimę i mango.

Oni również dostali od nas wykupioną paczkę żywnościową. W skład takiej paczki wchodziło:
Pół kozy, olej do smażenia, moringa, duży worek mąki, jakieś słodycze i wiaderko proszku do prania. Całkiem sporo…

Po odwiedzinach, odwiedziliśmy też dom Petera, gdzie poznaliśmy jego żonę i dzieci, które nota bene też są objęte programem. Na moje pytanie o największe marzenie, Peter odpowiedział, że bardzo by chciał, żeby jego dzieci skończyły szkołę, poszły na studia i zostały nauczycielami… Wow, jednak są jeszcze kraje na świecie, gdzie nauczyciel to jest ktoś ważny!!!

W drodze do kolejnej wioski, zatrzymaliśmy się w oazie, gdzie wybija z ziemi źródło i z którego ludzie czerpią wodę do picia. Byliśmy tu już kiedyś z Łukim, ale teraz mieliśmy trochę więcej czasu i lepiej to sobie oglądnęliśmy.


Miejscowi poczęstowali nas mango zerwanym prosto z drzewa…


…wspinaliśmy się na wielką termitierę…

a po krótkiej chwili odpoczynku w tym cudownie zacienionym miejscu, pojechaliśmy do następnej wioski.

Dzisiaj upał jest niewiarygodny. Żar się leje z nieba taki, że w zasadzie, gdyby nie samochód, to musielibyśmy uciekać do misji…


Kolejna wizyta również była bardzo miła. Wszędzie ludzie przyjmowali nas bardzo życzliwie, co trzeba bardzo podkreślić, bo zważywszy na panujące warunki, to już samo wstanie z ziemi jest nie lada wyczynem, a co tu dopiero mówić o odpowiadaniu na jakieś tam pytania…


Po skończonych spotkaniach, wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do misji. Oddaliśmy Siostrze raporty i poszliśmy trochę odetchnąć. Zapytałem Petera ile jest w stanie takich raportów zrobić dziennie. Odpowiedział mi, że ma 2 bo większość robi na piechotę!!! Mamma mia… to dzisiaj zrobiliśmy chyba całomiesięczną normę. Kilkanaście kilometrów samochodem, kilka wiosek, kilka rodzin…


Teraz już wiem, dlaczego czasem trzeba tak długo czekać na raporty o dziecku…
Jeżeli jeden człowiek ma obejść kilka wiosek, opisać kilkadziesiąt dzieci i dołożyć do tego jeszcze te apokaliptyczne temperatury które tu są, to nie mamy prawa wymagać od Siostry, żeby te raporty były częściej lub szybciej!!!! To jest po prostu niemożliwe do wykonania!! A dodać trzeba, że byle kto nie może jechać tego zrobić, bo trzeba umieć czytać, pisać i do tego jeszcze być na tyle człowiekiem zaufanym i sprawdzonym, żeby powierzyć mu paczki dla rodzin…
Od razu widzę tu już pole do popisu dla chętnych na wyjazd do pomocy na misji.
Można przyjechać tu choćby nawet na kilka dni i jako Social Worker robić Home Visit… Bardzo by to pomogło.
Tyle że trzeba też być na tyle świadomym, żeby wiedzieć gdzie i po co się jedzie. A nie tak jak niektórzy co tu przyjeżdżają, a potem tylko narzekają i płaczą, że ciężko, albo że się nikt nimi nie zajmuje… Jak słyszę takie opowieści, to mi się od razu nasuwają pewne słowa, których tu nie mogę napisać…
Ludzie kochani!!!
Wyjazd na misję, nawet taki króciutki, to nie jest wyjazd na wczasy do hotelu!!
Tu naprawdę jest gorąco.
Tu naprawdę trzeba się potrafić sobą zająć.
Tu naprawdę Siostry mają milion swoich obowiązków związanych ze szpitalem i ogarnianiem wszystkiego, a nie zajmowaniem się wolontariuszem.
Tu naprawdę może stać wam się w każdej chwili krzywda.
Tu naprawdę jest bardzo potrzeba naszej pomocy!!!
No to się nakręciłem… ale już spokojnie… 😉
Po obiedzie, zamiast sjesty zrobiliśmy sobie z Łukim spacer po misji.
Tutaj w Chamilali, znajduje się wybudowany dzięki nieprawdopodobnym umiejętnościom organizacyjnym siostry Józefy: szpital, konwent sióstr, odziały położnicze dla matek, ostry dyżur, sale dla studentów medycyny – którzy przyjeżdżają tu na praktyki z Mapanshya.










Do tego powstaje nowy budynek z salami operacyjnymi. Są tu pola uprawne moringi – czyli drzewa życia, a także olbrzymia zagroda gdzie są hodowane kozy.
To wszystko znajduje się w miejscu, gdzie jeszcze parę lat temu znajdowały się tylko krzaki. WOW!!!
Niewiarygodne, jak to miejsce się zmieniło od mojego ostatniego pobytu tutaj w 2015 roku…

Po spacerku, Łuki został zawołany przez miejscowe dzieciaki i pobiegł się bawić. Jako, że zaczęło się mocno chmurzyć i dosyć złowrogo grzmieć, umówiłem się z nim, że jakby zaczęło padać to ma przybiec do insaki koło Sióstr, gdzie będę sobie siedział.

Tak, tak, puszczam go tu samego. Dzieci są bardzo przyjacielsko do niego nastawione, a okoliczni mieszkańcy też już go dobrze znają.
Po dłuższej chwili, postanowiłem pójść do pokoju… Hmmm….
Teraz dopiero sobie przypomniałem, że ostatni drzwi zamykał Łuki i nie oddał mi klucza. Poszedłem więc do dzieciaków, żeby wziąć od Łukiego kluczyk i…
Okazało się że kluczyka nie ma… Mój kochany bobasek, zgubił kluczyk w czasie zabawy :/
W pierwszej chwili okrutnie się wpieniłem i chyba nie tylko Łuki się wystraszył. Nagle wszystkie dzieci z którymi się bawił, a które na pewno nie rozumiały co mówię, zaczęły razem z nim szukać na ziemi zguby… Kiedy trochę ochłonąłem, też zabrałem się za poszukiwania klucza.
Nie było by problemu gdyby nie fakt że nadciągała burza. Nawet kozy same zebrały się w stado i jedna za drugą chowały się do swojego murowanego domku…
Nie wiedzieć jakim cudem, ale nagle prawie połowa mieszkańców naszej misji szukała tego klucza.
Zrobiło mi się bardzo miło że nam pomagali. To bardzo fajnie pokazuje, jak ważne jest nawiązywanie relacji z ludźmi, okazywanie im szacunku. Jeżeli traktujesz ludzi dobrze, to oni potrafią to docenić odwdzięczą ci się kiedy sam będziesz potrzebował pomocy. Dokładnie tak jak teraz. Doskonała nauka dla mojego dziecka i dla mnie 😉
Po jakichś 30 minutach poszukiwań, w końcu udało się jednemu z miejscowych mężczyzn znaleźć naszą zgubę. Łuki pobiegł do ludzi którzy znaleźli kluczyk i głośno mówiąc „Zikomo kwambiri” podziękował im za pomoc.

To był ostatni moment. Chwilę potem przyszła taka burza, że gałęzie łamało, deszcz padał jakby hydrant odkręciło…
Z jednej strony to super, bo wreszcie temperatura spadła na polu, choć nadal w murach jest ukrop. Z drugiej jednak strony, w momencie kiedy zaczęło padać, do życia wróciło wszystko co tylko mogło, czego efekt od razu można zauważyć… skorpiony…brrr

Kolacja u Sióstr przy akompaniamencie grzmotów i piorunów minęła nam bardzo szybko. Musimy iść dzisiaj wcześniej spać, bo jutro pobudka o 4:00, gdyż jedziemy do Lusaki. Po drodze mamy odwiedzić Mpanshya village, podjechać do przedszkola w Unyanya, bo jutro też będzie otwarcie nowych klas i Siostra chce tam zawieźć napoje dla dzieciaków. Potem musimy podjechać na Makeni, żebym mógł zostawić części do motocykla i rzeczy które przywiozłem z Polski dla ks.Pawła.
Zapowiada się bardzo pracowity dzień, a do tego burza nadal szaleje nad nami, pada deszcz, wieje silny porywisty wiatr i co chwilę słychać naprawdę ciężkie grzmoty…
Łuki już śpi, a mnie czeka pewnie kolejna czujna noc…oby nic tylko nie żarło…
TIA…