Wyjazd do Luangwa

Dzisiejsza noc była koszmarem…

Było tak gorąco i duszno, że ledwo dało się oddychać. Do tego pomimo moskitiery, cały czas atakowały mnie jakieś robale, w tym jeden skubaniec co mi do ucha wleciał… Ponieważ zazwyczaj na wyjazdach śpię bardzo czujnie, od razu się zerwałem na równe nogi…

Koło północy Łuki się obudził i zaczął mnie prosić o wodę. Ponieważ śpimy pod moskitierą i jest to cała operacja, żeby się wydostać, to od razu byłem cały mokry, jakby ktoś na mnie wylał wiadro gorącej wody… Heh… potem ok 20min w bezruchu zanim cały odparowałem na tyle, żeby przestało się ze mnie lać i już zasypiałem, kiedy znowu jakiś zakichany robal przedarł się przez naszą zasłonę i akurat mnie postanowił zaatakować… i tak całą noc…

Łuki dospał do rana. Wstaliśmy o 6, ubraliśmy się i poszliśmy do księży na mszę św na 6:30. Msza była u księży w ich kaplicy. Byliśmy my, nasze Siostry i kilka miejscowych kobiet z maleńkimi dziećmi.

Po mszy św poszliśmy na śniadanie do Sióstr i zaczęliśmy się pakować na wyjazd do Luangwa.

Mamy dzisiaj do wykonania całkiem ambitny, jak na warunki afrykańskie, plan dnia. Musimy na targu zrobić zakupy dla misji, zawieźć jedną osobę do odległej wioski, kupić diesel do samochodu i przy okazji zobaczyć kilka ciekawych miejsc, które będziemy mijali po drodze. Natomiast po powrocie, mamy z Łukim pojechać do jednej wioski przeprowadzić wywiady środowiskowe u dzieci z programu „Adopcja Serca”. Powiem szczerze, że jestem ciekaw jak nam pójdzie…

Dojechaliśmy do targu w Luangwa, gdzie zrobiliśmy zakupy i zaopatrzyliśmy się w napoje i wodę.

Na targu w Luangwa

Następnie ruszyliśmy w kierunku Katondwe, żeby dotrzeć do miejsca, gdzie znajduje się miejsce upamiętniające śmierć żołnierzy z Zambii i Zimbabwe.

Jedziemy przez busz na granicy Zambii, Zimbabwe i Mozambiku
baobab

Jestem zagorzałym fanem i zwolennikiem offroadu, ale to, co nas tu spotkało, to była jakaś masakra.

Kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce, spodziewałem się, że nasz cel znajduje się gdzieś przy drodze głównej. Jednak nie… okazało się, że musimy zjechać z asfaltu i wjechać w busz… Nasz kierowca, mr.Johny, chyba się naoglądał za dużo dakaru, bo gnał po tych ostępach jak szalony. Jechaliśmy przez krzaki, wąwozy, pagórki, kamienne ścieżki z wielkimi dziurami…

Jedziemy po takich wertepach, że szkoda mówić 😛

Do tego był taki potworny upał, że na sama myśl o tym, iż za chwilę gdzieś tu utkniemy, urwiemy koło, czy chociażby złapiemy gumę, już włączał mi się tryb survival i szybko sprawdzałem, czy mamy wystarczające zapasy wody na naszą 5-cio osobową ekipe… Trzeba dodać, że na tylnym siedzeniu naszego pickupa nie ma pasów, więc musiałem Łukiego trzymać na kolanach, co dodatkowo wywoływało u mnie szybkie analizowanie potencjalnych zagrożeń…

Ufff… po około 30 minutach tej absolutnie karkołomnej jazdy, dojechaliśmy wreszcie na miejsce. Okazało się że jesteśmy na granicy Zambii i Zimbabwe. Znajduje się tutaj wioska, która była miejscem walk jakie Wojska Zambii i Zimbabwe prowadziły z białymi zarządcami Zimbabwe.

Znajdują się tu dwie zbiorowe mogiły. Jedna gdzie są pochowani żołnierz armii z Zimbabwe i druga większa, gdzie spoczywają żołnierze Zambijscy. Dodatkowo znajduje się tutaj monument upamiętniający te wydarzenia.

Z tego co usłyszałem, jest to dla obu krajów bardzo ważne i historyczne miejsce, o którym z dumą opowiadają i bardzo chętnie pozują tu do zdjęć. Co też uczyniliśmy…

Zbiorowa mogiła zambijskich żołnierzy

Po obowiązkowej sesji fotograficznej, strażnik tego miejsca poprosił s.Alphonsine o wodę. Siostra oczywiście nie odmówiła i powiedziała, żeby sobie wziął. Problem polega na tym, że pan nie poprzestał na wypiciu kubeczka wody, ale przelał do swojej butli prawie połowę naszego zapasu wody i jakby tego było mało, zabrał z coolboxa kilka napojów…

Troszkę mnie zmroziło, bynajmniej nie dlatego, że mu żałowałem, ale dlatego że czekała nasz droga powrotna przez tą samą dzicz, którą tu przyjechaliśmy, a z połową zapasów picia i dzieckiem na pokładzie w razie jakiejś awarii, sytuacja mogła się bardzo skomplikować. No ale cóż, tu tak jest.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się tylko raz. Natknęliśmy się na dwóch mężczyzn, którzy poprosili nas o pomoc. Zepsuły im się rowery na tych wertepach i nie mogli się wydostać z tych chaszczy. Zapakowaliśmy więc ich na pakę naszego samochodu i po kolejnych „odcinkach specjalnych” rajdu górskiego po bezdrożach Zambii, cali i zdrowi dojechaliśmy do asfaltu. Tutaj panowie się wyładowali, a my pojechaliśmy dalej.

Pomagamy miejscowym na drodze w buszu

Kolejnym miejscem naszej wyprawy było Luangwa Boma, czyli miejsce gdzie spotykają się ze sobą trzy afrykańskie kraje. Zambia, Zimbabwe i Mozambik. Do tego jest to miejsce, gdzie rzeka Luangwa wpływa do rzeki Zambiezi i po połączeniu płyną dalej już jako wielka rzeka Zambezi.

Na brzegu Luangwa river
Miejsce, w którym Luagwa wpływa do Zambezi

Udało nam się zrobić tutaj zakupy od miejscowych rybaków. Oprócz tego za jedyne 70kwa udało nam się wybrać na przejażdżkę łodzią rybacką po rzece Zambezi.

rejs po Zambezi

Potem poszliśmy podziwiać potężny baobab który chyba od zawsze tu rośnie. Olbrzymie drzewo. Wyglądaliśmy przy nim jak mrowki. Mam nieodparte wrażenie, że to drzewo było inspiracją dla twórców bajki „Zambezja” która mi do złudzenia przypomina Zambię, wodospady Wiktorii i ten właśnie wielki baobab 🙂

Baobab gigant

Error… A już było tak fajnie.

Okazało się, że stacja benzynowa, na której mieliśmy zatankować samochód i kupić paliwo dla misji jest zamknięta od 13-15:00… jest 13:15… ale niefart… musimy czekać teraz dwie godziny na miejscu, bo nigdzie indziej nie ma, a na tym co jest w baku niezbyt daleko dojedziemy…

W Polsce byłbym wściekły, że tracę czas. Tutaj… luuuzik.

Poszliśmy do miejscowej „restauracji” gdzie nam pani zaserwowała zaschniętego kurczaka i nshimę z repem, chili i rybą prosto z Zambezi. Do tego dostaliśmy 4 butelki z wodą i czekaliśmy…

Miejscowa restauracja
obiadek

Łuki gonił kozy i kurczaki, które tu się wszędzie plątają, a ja Siostrami siedzieliśmy na krzesełkach w cieniu i rozmawialiśmy sobie.

Biegający za kozami Łuki wywoływał takie zainteresowanie, iż w pewnym momencie siostra Aphonsina zaczęła żartować, że zacznie pobierać opłaty 10kwa od osoby za patrzenie na niego 😛

Zanim jeszcze stacja została otwarta, pojechaliśmy nad brzeg Zambezi i zjedliśmy sobie spokojnie mango, które kupiliśmy na targu.

idziemy kupić mango od miejscowych handlarzy

O godzinie 15-tej stacja została otwarta, więc zatankowaliśmy się do pełna i ruszyliśmy w drogę powrotną do Chamilali. Ze względu na dwu godzinne opóźnienie, i długą trasę powrotną do misji, wywiady przełożyliśmy na jutro, więc nie ma spiny…

Uwielbiam ten kraj za tą taką elastyczność w planowaniu i realizowaniu zadań. Co nie znaczy, że to jest super, bo ja zawsze każdy kij ma dwa końce. Niemniej jednak akurat teraz bardzo jest to nam na rękę.

Check point przed wjazdem na Luagwa Bridge
Po moście na raz może jechać tylko jeden samochód
w dole widać wyschnięte koryto rzeki Luangwa – widok z mostu

Skoro nie musieliśmy się już spieszyć, to zatrzymaliśmy się jeszcze przy wyschniętym korycie rzeki Luangwa. Wielka, niemalże pustynna okolica rozciągająca się jak okiem sięgnąć. Mamy teraz porę suchą więc wody praktycznie nie ma. Doszliśmy tym korytem, aż do miejsca gdzie jeszcze jest woda. Musieliśmy tylko bardzo uważać, bo jest tutaj bardzo dużo krokodyli, a zważywszy na niski stan wody, mogły się one czaić tuż pod powierzchnią rzeki… Fotki, filmiki i musieliśmy się ewakuować.

Nad brzegiem Luagwa river – a właściwie tego, co z niej zostało

Gorąc jaki tu panuje, jest po prostu nie do opisania!!!

Nagrzany piasek z koryta rzeki dodatkowo potęgował to uczucie i zacząłem się martwić czy dla Łukiego nie jest to już za dużo… Siostra Franceska wzięła go nawet na plecy i zakryła swoją chitengą, żeby go od żaru ochronić… Całe szczęście mój mały wojownik jest absolutnie nie do zajechania. Nawet Siostry są pod wrażeniem jego wytrzymałości na to co się tu dzieje. Owszem był troszkę ugotowany, ale gdy tylko wsiedliśmy do samochodu od razu zaczął dokazywać.

Jest tak gorąco, że Łukiego trzeba było chronić przed słońcem

W drodze powrotnej zatrzymała nas grupka dzieciaków, które wracały ze szkoły do wioski. Johny pozwolił im zapakować się na pakę naszego pick-up’a i ku wielkiej uciesze Łukiego jechaliśmy tak kilka kilometrów. Gdy dzieci wysiadły, spytałem Łukiego czy też chce tak pojechać? Odpowiedź mojego syna była aż nadto oczywista, bo też i pytanie było raczej z serii pytań retorycznych 😀

Wygodnie usadowieni na naszych zakupach dojechaliśmy więc do Chamilali jak prawdziwi Zambijczycy 🙂

Podróżujemy na pace pick-up’a

Po przyjeździe Łuki nie dość, że nie był zmęczony, to jeszcze miał na tyle siły żeby iść z dziećmi pograć w piłkę…

Łuki ma jeszcze siłę bawić się z dziećmi

Potem była kolacja i najwyższa pora iść spać.

Jutro jedziemy do wiosek robić wywiady i zawozić dzieciom paczki. Dodatkowo dzisiaj zostały zabite dwie kozy i mięso też będziemy jutro do rodzin z programu zawozić. Trzeba nabrać sił, bo jest bardzo gorąco. Jest godzina 20:30 a mamy 37 stopni na termometrze… piekarnik…

Oby dzisiaj tylko żadne robale mnie nie budziły, choć od czasu jak był deszcz sporo z nich wróciło do życia i zaczyna nas tu odwiedzać… Afryka.