Witaj ponownie Zambio!!!

Na pokładzie wbrew informacjom sprzed wylotu, dostaliśmy dwa posiłki. Obiad i śniadanie.

Hmmm… W opisie biletu było, że nie ma posiłków. No ale skoro dają nie będę się sprzeczał 😉 Ja tam nie narzekam, było smaczne. Do tego napoje kto i ile chciał.

Noc ciężka. Jednak spanie na fotelach lotniczych samemu, a z dzieckiem to dwa zupełnie inne światy. Ogólnie to ani ja, ani Łuki się nie wyspaliśmy, choć on to akurat pospał z 5h. Ja może ze 2h.

Lot spokojny. Lądowanie w Nairobi ze zmianą czasu to godzina 5:30. W Polsce 3 w nocy. Wysiedliśmy i udaliśmy się szybciutko do terminala gdzie po kolejnej kontroli bezpieczeństwa mieliśmy iść na samolot do Lusaki.
No i tu zaczęły się już przygody…Po pierwsze, już jest gorąco…Po drugie, po kontroli bezpieczeństwa idziemy z Łukim do samolotu, a ja się nagle zorientowałem, że nie mam telefonu!!! Lekka panika, ale żeby Łukiego nie stresować, powiedziałem że musimy wrócić na kontrolę bo może tam zostwiłem… Poszliśmy szybko zpowrotem, i okazało się że telefon został w pojemniku do RTG… Ufff…. odzyskałem kontrolę… Poszliśmy już spokojnie na terminal i czekaliśmy na samolot.
Już wiem że jestem w Afryce. Tempo zalatwiania spraw wyraźnie zwolniło :P…. hihihihi… T.I.A (this is Africa)… Wreszcie udało nam się zeskanować i wsiąść do samolotu. Mały ten Embraer w porównaniu do wielkiego 787…
Lot przebiegł spokojnie. Dostaliśmy śniadanko, wypiliśmy soczki i wodę, którą nam podano i po około dwóch godzinach lotu. O godzinie 9:10 czasu lokalnego wylądowaliśmy w ZAMBII :)Po wyjściu z samolotu na płytę lotniska w Lusace, od razu uderzyło nas gorąco jakie tu panuje…

Po krótkiej sesji foto upamiętniającej pierwszą wizytę Łukiego na zambijskiej ziemi, udaliśmy się budynku, gdzie w jednym z okienek urzędnik imigracyjny wbił nam do paszportów wizę. Kosztowało mnie to tylko 50$, gdyż Pan był taki miły, że Łukiego wpuścił do kraju bez opłaty 🙂
I w zasadzie wszystko by było super, bo Siostra już na nas czekała, gdyby nie jeden detal… NIE MA NASZEGO BAGAŻU!!! NIC, ANI JEDNEJ SZTUKI!!! Okazało się że nie tylko nasz bagaż zaginął, ale też jeszcze kilka osób miało ten sam problem. Wszyscy lecieliśmy przez Paryż-Nairobi-Lusaka… Od razu udaliśmy się do okienka zgłosić zaistniały fakt. Panie po wypełnieniu formularza zgłoszenia zaginięcia bagażu powiedziały, że być może przyleci samolotem o 17:30, lub za 5 miesięcy………. Nikt nic nie widział. Ani nawet nie było wiadomo, gdzie nasze bagaże utknęły.Wysłałem Łukiego do czekającej już siostry Józefy, a sam zająłem się próbą wyjaśnienia, co i jak…Ostatecznie powiedziano nam, żebyśmy wrócili popołudniu, jak przyleci samolot, bo MOŻE bagaż doleci, ale gwarancji nie ma…
Wyszedłem do Siostry i ustaliliśmy, że w sumie to i tak nic nie poradzimy, więc po prostu zostajemy na cały dzień w Lusace, a wieczorem pojedziemy do Chamilali.Jak już mi nerw minął, zaczęliśmy się śmiać z Siostrą , że tak naprawdę to nam te wszystkie ubrania nie są zbyt potrzebne, bo jak się pobrudzimy, to wieczorem wypiorę i na rano suche jak pieprz 😛 … hehehe…
Czemu mnie to w ógole nie dziwi??? .
Wyszło na to, że pojechaliśmy z synkiem na dwa tygodnie do Afryki tylko w jednych ciuchach, bez prowiantu, i żadnego zaplecza 😉 Z drugiej jednak strony, to jest dopiero szkoła życia, jak sobie poradzić w takiej sytuacji. Jak poznawać Afrykę to na całego. Poza tym nie martwię się , bo mam wszystkie dokumenty ze sobą, a Siostry nas samych też nie zostawią 😉
Koniec końców, pojechaliśmy z s.Józefą do supermarketu Makeni Mall i kupiliśmy na obiad ryby, kapentę, rep. Z tym prowiantem pojechaliśmy na Makeni do Sióstr, gdzie zjemy sobie obiadek i trochę odpoczniemy, zanim wrócimy na lotnisko, a potem udamy się w 4 godzinną podróż do wioski w Chamilali…

w sklepie już nastrój świąteczny

Łuki miał już okazję rozmawiać po zambijsku, angielsku, poznał już kolegę, do tego zjadł Kapentę (suszone małe rybki), Rep (takie zielsko) i do tego lepił już kulki z nshimy (miejscowy rodzaj grysiku z mąki kukurydzianej) i jadł rękami 🙂

Emocji tyle że szkoda gadać, a jesteśmy tu dopiero 3h. Teraz Dziecko mi padło i spi sobie, wykapany w zimnej wodzie (tu ciepłej nie ma), ale jest tak gorąco że to żaden problem. Ja natomiast mam czas napisać relację na bloga…
Czekamy aż siostra Józefa wróci z miasta i jedziemy na lotnisko. W międzyczasie zaczęło mocno padać tutaj… WOW…
Łuki spał ze 4h. Wyspało się dziecko. Ja spałem z 1,5 ale i tak jest nieźle. Była solidna burza i temperatura mocno spadła, więc było całkiem przyjemnie. Popatrzyłem na bagaż jakim dysponujemy i mam jednak nadzieję że reszta doleci kolejnym samolotem o 17:30.
Aga w Krakowie mocno działała, żeby namierzyć nasze walizki i w końcu jej się to udało. Dostałem  wiadomość, że w Airfrance jej powiedzieli, że z powodu małego tonażu samolotu nie zostały załadowane w Nairobi. Fakt przesiadaliśmy się z wielkiego dreamlinera, to dużo mniejszego. Tak czy tak jest gwarancja, że przylecą dzisiaj jeszcze. No to było by super, bo zawartość jednej z nich, to mnóstwo kiełbasy dla Sióstr…:P
S.Józefa wróciła z miasta, więc się zapakowaliśmy do samochodu i pojechaliśmy na lotnisko… Po drodze, jak to zwykle w Lusace, staliśmy w olbrzymich korkach. Nasz kierowca mr.Johny pojechał więc bocznymi drogami, żeby ominąć tą drogową masakrę… jejku jak ja się za tym stęskniłem, to co się tu dzieje na drodze to prawdziwa szkoła przetrwania. Każdy każdego wyprzedza, trąbi, przepycha, krzyczy, macha… i wiele wiele innych. Do tego ci miejscowi sprzedawcy, którzy chodzą w korku i handlują, czym tylko popadnie. Siostra od jednego kupiła obraz obecnego Prezydenta Zambii, żeby go powiesić w nowej jadalni. Tutaj tak trzeba.

W końcu dojechaliśmy na lotnisko. Od razu skierowaliśmy się pod biuro Lost&found i zapytaliśmy pana w biurze, czy nasze bagaże już są? Powiedział, że samolot dopiero wylądował i jeszcze musimy poczekać około 30-40min…spoko.. Poszedłem z Łukim w kierunku hali przylotów, żeby sprawdzić, czy uda się choćby przez szybę zobaczyć taśmę bagażową… Pomimo tego że nie wolno tam wchodzić, udało nam się podejść do szyby i… SĄ!!! Cała piątka jeździła sobie na taśmie… Mamy to. Wróciliśmy do pana od zagubionych rzeczy, który następnie poszedł z nami na halę przylotów. Tam odebraliśmy bagaże i po podpisaniu dokumentów odbioru wyjechaliśmy z lotniska.

Po zapakowaniu ładunku, pojechaliśmy jeszcze z siostrą na zakupy do Shopwrita. Przy okazji zobaczyliśmy jak po deszczu wyroiła się insua i latały całe chmary tych jadalnych robali. Łuki oczywiście, jak każde dziecko, od razu zaczął je gonić… hehehhe ciekawe, jaką będzie miał minę, gdy nam dziewczyny we wiosce tą insułe usmażą i będzie musiał to zjeść 😛 hihihih…

pierwsza zdobycz Łukiego – insua 😉
latający przysmak – insua

Po zakupach, wsiedliśmy do samochodu. Było już bardzo ciemno, bo słońce zaszło, a tu wtedy od razu jest czarno. Teraz czekała nas czterogodzinna trasa do Chamilali, w prowincji Nimba. Tam mieści się nasza docelowa placówka misyjna.

Jako że było już po godzinie 20, to dojedziemy tam baaardzo późno w nocy. Droga, która jest przed nami pomimo tego że to główna trasa przelotowa w tej części Zambii, jest w bardzo złym stanie technicznym. Do tego samochody, które tu jeżdżą w znakomitej większości mają problemy z oświetleniem, lub jego brakiem. Nie można też zapominać o dzikich zwierzętach i ludziach, którzy zupełni nieoświetleni poruszają się tutaj jak cienie…


Około godziny 23 dojechaliśmy na miejsce. Siostra zaprowadziła nas do pokoju, gdzie spokojnie mogliśmy się rozpakować. Pokazałem od razu Łukiemu, jak się rozkłada i montuje moskitierę. Chodzi o to żeby nas nic w nocy nie zjadło :P… Wypiliśmy dużo wody i poszliśmy pomóc siostrze rozpakować walizki które przywieźliśmy.

nasz pokój 🙂

Potem poszliśmy spać.