Turyści na Przylądku św. Wincenta

Ostatni z przylądków, który chcieliśmy zobaczyć, to św. Wincenta. Dojeżdżając na miejsce nie spodziewaliśmy się takiej ilości turystów i… much 😛

Najpierw musieliśmy się nieco posilić. Wcześniej w Intermarche w jakiś miasteczku po drodze kupiliśmy sobie sałatki na wynos. I teraz był czas, żeby je skonsumować. Wybraliśmy miejsce lekko na uboczu i jedliśmy w miarę szybko, bo oprócz nas, ochotę na posiłek miały też muchy 😛

Przylądek św. Wincenta, to najbardziej wysunięta na południowy zachód część Europy kontynentalnej. W czasach, gdy Rzymianie jeszcze biegali po całej Europie, było ono zwane Promontorium Sacrum, czyli Święty Przylądek. A to dlatego, że uważany był on za ostatni punkt, z którego widać zachodzące słońce.

mewy nie boją się spacerować po skałąch
turysta z Polski – z siatką 😛
ten klif dostał od nas miano wieloryba
pomarańczowy mech?
ciernie

Dzisiaj przylądek nosi imię Wincentego z Saragossy ( męczennika).
Według legendy, kiedy torturowany nie wyrzekł się swojej wiary i za nią umarł, wrzucono jego ciało do wody. Kruki chroniły ciało, aż fale wyrzuciły je w okolicach przylądka. Na grobie św. Wincentego wzniesiono ołtarz, którego strażnikami zostały także kruki. Ciekawostką jest, że św. Wincenty jest obecnie patronem tego miasta. 
Dzisiaj na przylądku od razu rzuca się w oczy latarnia morska zbudowana w 1846 r. na ruinach szesnastowiecznego klasztoru franciszkanów. Jest ona jedną z najmocniejszych latarni w Europie. Jej dwie lampy o mocy 1000 watów widoczne są nawet z odległości 60 kilometrów.
Miejsce to jest też niesamowite ze względu na pionowe klify, o które rozbijają się fale Atlantyku. Wznoszą się na wysokość 75 metrów. Ogólnie to nam się podobało. Tylko odwykliśmy od takiego tłoku…