28.11.2012 – wyprawa na dziko
Wyprawa na Zambezi, odwiedziny u sióstr Służebniczek Starowiejskich…;)
Środa… Ale w nocy była rzeźnia…. Burza, pioruny, wiatr i bardzo ciężki deszcz… W zasadzie to przez całą noc lało… rano jak się obudizłem to sobie pomyślałem, że chyba nici z wyjazdu, bo pewnie wszystko będzie zalane… Ale niespodzianaka. Wyszedłem przed domek i wody niet ;). Znaczy się wszystko wsiąkło w ziemię. Ziemia już nie jest takim pyłem, jak parę dzni temu… Teraz to już zupełnie co innego.
Idę do księży. Jest po 6 rano. Umówienii jesteśmy tak, że o 7 najpoźniej musimy wyjechać, żeby ze wszystkim zdążyć. Aga mi wczoraj zadzwoniła, że była na spotkaniu misyjnym u ks.Marka i nasze siostry powiedziały jej, że tu w Zambii mają kilka placówek misyjnych i gdybym przez przypadek był w okolicy, to żebym pozdrowił pracujące tu siostry od sióstr z Krakowa… Podała mi adresy i telefony. Tak się akurat składa, że przypadkiem będziemy tam przejeżdżać ;). Jedziemy z ks.Maćkiem, ks.Gabrysiem i Justyną nad rzekę Luangwa w miejsce, gdzie łączy się z Zambezi, na pograniczu Mozambiku-Zimbabwe-Zambia ale fajnie ;)… A siostry, które mam odwiedzić pracują w miejscowości Katondwe – w szpitalu…
Jedziemy z Justyną na pace;)… Ks.Maciek i ks Gabryś jadę w szoferce, a my walczymy z wiatrem ;P dobrze że nie pada, ale mamy peleryny więc gdyby lało to powinniśmy przeżyć;)… W Mapnshya pożegnały nas chmury, ale tu na trasie nie ma dramatu.. Dobrze że wziąłem bluzę z kapturem, wieje jak pieron :P. Mam też bandamki od Miśka ;), więc twarz i szyję też sobie zabezpieczyłem przed wiatrem, Justyna ma na głowie dwie arafatki;)… wyglądamy trochę jak terroryści ;P, ale co tam;)…

Ks.Maciek wie do czego służy pedał gazu :D… Póki jechaliśmy asfaltem, to jeszcze dało się wysiedzieć, ale za targiem w Lwangwa (nie dojechaliśy do tego mostu na rzece w kierunku na Chamilala), skreciliśmy z asfaltu na taką prawdziwą bitą afrykańską drogę… Ponad 200km trasy.. NIE MAM TYŁKA!!! Zresztą Justyna też jakoś nie szaleje z zachwytu :P. Ubaw mamy po pachy, bo myśleliśmy, że nasz driver coś zwolni na tych wertepach… ale BARDZO się myliliśmy :P…

Jechaliśmy tak około 1,5 godziny… Po drodze mijaliśmy różne wioski, zabudowania w buszu, wielkie baobaby, gdzieniegdzie mijaliśmy snującą się w dolinie rzekę Luangwa… Bardzo dużo ludzi przy drodze, dzieci biegały za samochodem… sporo kóz przez drogę przechodziło, czasem trafiły się świnki… dużo wrażeń… do tego jadąc na pace samochodu terenowego, ze średnią prędkością 60km/h po wertepach i bezdrożach, siedząc na kocyku opierając się o przykręcone do szoferki koło zapasowe to wrażenia są dodatkowe ;)… ks.Maciek jest doskonałym kierowcą… nie wiem czy ja bym się odważył tak pędzić po tych dziurach :D… śmialiśmy się z Justyną, że tylko w Afryce to jest możliwe- taka podróż 😛 w Polsce to było by już pewnie po prawie jazdy :P…
Dojechaliśmy nad rzekę. Ks.Maciek załatwił nam przewodnika i transport… okazało się, że beziemy płynęli rzeką do miejsca gdzie Luangwa wpada do Zambezi, czyli biała woda łączy się z czarną i razem tworzą już potem jedną wielką rzekę Zambezi… Pytaliśmy się czym popłyniemy i dostaliśmy odpowiedź, że motorówką, na wypadek gdybyśmy trafili na hipopotamy i trzeba by było uciekać … ale jazda!!!…
Przypłynęła „motorówka”… Niektórzy pamiętają moją relację, gdy pierwszy raz zobaczyłem prom, którym mieliśmy do Szwecji płynąć :P… odczucia teraz miałem podobne :D…
Długa, wytłoczona z jakiegoś włókna węglowego lub innego tworzywa łódź, z doczepionym silnikiem 😀

Dwóch sterników i nasza czwórka zapakowaliśmy plecaki z piciem i jedzeniem oraz mój sprzęt fotograficzny i ruszyliśmy na spotkanie z przygodą :)…

Najpierw na pierwszy ogień poszły fale na rzece od razu wszyscy byliśmy mokrzy. Ja z Justyną najmniej, bo siedzieliśmy na dziobie, potem ks.Maciek w środku i na końcu ks.Gabryś, co siedział na rufie :P. Ubrany biedak w pelerynę, bo tak woda się lała :)…

Wypłynęliśmy już z zatoki, pokonaliśmy złącze rzek i płynąc już po Zambezi wypatrywaliśmy dzikich zwierząt i podziwialiśmy widoki…

Na pierwszy ogień poszly hipopotamy! Ledwo dopłynęliśmy do pierwszej wysepki od razu wypatrzylisy całe stado tych zwierzaków… Niesamowite!!! Prawdziwe hipcie niemalże na wyciągnięcie ręki 😀 … Zwasze myślałem. że one są szare, a tak naprawdę mają kolor fioletowo-różowy podpłyęlismy do stada i ja wyciągnąłem kamerę żeby coś nakręcić, a tu nagle zwierzaki się zbunowaly i musieliśmy szybko uciekać, bo ruszyły w naszym kierunku… Hipopotam to najniebezpieczniejsze zwierzę na Zambezi… oczywiście najgroźniejszy jest krokodyl, ale tego jeszcze nie widzieliśmy :P… Płyneliśmy sobie dalej, pokonując rożne przełomy rzeki, przecinając czasami nurt w poprzek, co powodawało że bardzo byliśmy chlapani wodą… fajnie… Do tego pogoda. Pełne słońce!!! Ani śladu deszczu 😉 udało się nam. Pokonaliśmy kilka ładnych kilometrów płynąć w górę/doł rzeki (nie mogłem z ks.Maćkiem dojść do porozumienia, w którą stronę płynie woda :P)… Po drodze mijaliśmy kilka stad hipopotamów, parę małpek na brzegu się kręciło, jakaś antylopa… ale ani jednego słonia i co najważniejsze, anie jednego krokodyla!… W końcu dopłynęliśmy do punktu na rzece, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę Zambezi River Club…

Umiejscowiony w niesamowitej scenerii kompleks budynków- domków rekreacyjnych, tuż nad brzegiem Zambezi. Wysiedliśmy tam na brzeg, zrobiliśmy sobie jedzonko, popiliśmy kawką i herbatką z termosów. Posiedzieliśmy ze 20-30 min. Była tam wielka czaszka hipopotama ,więc z Justyną postanowiliśmy sobie porobić przy niej zdjęcia… szczerze, to potworne kły ma to zwierze i mimo że roślinozerca, to naprawdę nie dziwne, że jest uważane za najniebezpieczniejsze zwierze, bo jakby tak złapał człowieka, to nie ma szans…



Zapakowaliśmy się wreszcie do łódki i zaczęliśmy naszą drogę powrotną, licząc na to, że może jednak przynajmniej jednego krokodyla zoabczymy… Płyneliśmy tak sobie spokojnie, a tu nagle kilka hipopotamów stoi sobie na brzegu… od razu zawróciliśmy i płyniemy w ich kierunku, żeby zdjęcia porobić, ale one się zerwaly i zaczely biec ku wodzie… udało się kilka zdjęc zrobić, ale nie ryzykowaliśmy i odpłynęliśmy na bezpieczną odległość… Kurcze, bardzo żałowałem że nie mam teleobiektywu, bo by można było fantastyczne zdjęcia porobić!… no ale trudno. Mam nadzieję, że coś i tak widać będzie;)…


Dopłyneliśmy do kolejnej wysepki… TU MUSZĄ BYĆ KROKODYLE!!!… i były!… płyniemy sobie cichutko, a tu w krzakach na brzegu wyleguje się wielkie cielsko gada! Powiem wam, że robi to wrażenie… jesteście w łódeczce, na dzikiej rzece, a w odległości ok 4 m od was na brzegu leży wielki prawdziwy krokodyl… nic was od niego nie oddziela tak jak w zoo… wow! Adrenalina jest… do tego w momencie jak podpłynęliśy za blisko, gad zerwał się błyskawicznie i od razu poleciał do wody! Nie uwierzycie ale gadzisko które miało ze 3m długości, wpadło do wody i tafla wody prawie się nie zmarszczyła!!!Niesamowite uczucie… nie wiem jak było głęboko w miejscu, gdzie byliśmy, ale ten krokodyl na pewno był pod nami!… jak mówiłem, jest adrenalinka… trochę głupie uczucie, ale na prawdę strach i respekt w człowieku daje o znać o sobie… popłynęliśmy dalej wzdłuż zarośli i widzieliśmy kolejnego, trochę mniejszego krokodyla, który też jak tylko nas zobaczył, poleciał do wody…

Nie zdawałem sobie sprawy z tego jak one są szybkie! Leży sobie taka „kłoda” na brzegu i w ułamku sekundy już jej nie ma! Aparat nie zdążył zrobić trzech zdjęć i już krokodyl był w wodzie… mam zdjęcie jak leży na skarpie ogonem do wody, potem jak już się obraca w naszym kierunku, a trzeciego już nie mam, bo nie było czemu robić zdjęcia… niesamowite…
Jak już zostawiliśmy krokodyle, to spotkaliśmy kolejne stada hipopotamów, gdzieniegdzie w oddali widać było na plaży krokodyla, ale uciekał zanim podpłynęlismy… aż wreszcie na jednym brzegu zobaczyliśmy słonia! Ks.Maciek mówił, że to jakiś młodziak, bo nie był powalających rozmiarów, ale jednak wreszcie sloń :)… zrobiliśmy mu kilka fotek zanim uciekł i popynęliśmy dalej. Dopłynęliśmy wreszcie na miejsce, gdzie spotkaliśmy pierwsze stado hipopotamów, to przed którym zwiewaliśmy. Tym razem nasz kapitan podprowadził łódkę bardzo blisko nich i widzieliśmy, jak te wielkie zwierzaki jeden przez drugiego probują przed nami się schować, a że było za płytko do nurkowania, to biegały wzdłuż brzegu rozchalpując wodę… Aż się kotłowało!!! Znowu kilka fotek ,ale tym razem, to chciałem się napatrzeć na te piękne zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Tylko na filmach do tej pory coś takiego widziałem, w rzeczywistości nie ma porównania, no i oczywiście telewizor was nie zaatakuje, a tu w każdej chwili hipopotam może się obok wynurzyć albo wywrócić łódkę… ale przygoda.
Zostawiliśmy nasze hipcie i płynęliśmy już do zatoki kiedy ks.Maciek nagle pokazał nam wzgórze… wyobraźcie sobie obrazek… rzeka, brzeg rzeki, na tym brzegu małe gliniane chatki afrykańskie, porozwieszane sieci, biegające dzieciaki, a w tle między drzewkami na wzgórzu WIELKIE STADO SŁONI AFRYKAŃSKICH!!!!

No było ich chyba ze 30!!!!! Małe, większe i kilka prawdziwych olbrzymów!!! Wszyscy ludzie z wioski patrzyli tak jak my w stronę wzgórza… Twardzi ludzie, przecież jak te słonie skręcą w kierunku wioski, to nic tam nie zostanie!… nieprawdopodobny widok!… patrzyliśmy przez moment na ten obrazek, próbowałem zrobić zdjęcia, ale bez teleobiektywu nie wiem czy coś będzie widać, choć z drugiej strony, te słonie były tak wielkie, że może się uda coś zobaczyć…Oby!
Dopłynęlismy w końcu do naszej zatoki, tam gdzie zostawiliśmy samochód i zaczęliśmy wracać w kierunku domu, ale jeszcze po drodze zatrzymamy się u sióstr w szpitalu. Mnie i Justynę słonko nie oszczędziło… jesteśmy czerwoni jak buraki… mimo że smarowaliśmy się kremem z filtrem 60, ale pięć godzin w łodzi na rzece nawet takiemu filtrowi dało radę :P. Ks.Maćka też złapało, jedynie ks.Gabryś nieźle się trzyma… Księża opowiadali historię, jak kiedyś jedna siostra, na pytanie „czemu siostra pracując w Afryce jest taka blada?” odpowiedziała prosto z mostu że „tylko głupi się w Afryce opala!:D” i muszę przyznać że święte słowa!!!! Słońce tu jest bezlitosne…


Dojechaliśmy do sióstr Służebniczek Starowiejskich. Siostry to w większości Polki, bardzo miłe i wesołe kobiety, mają bardzo ciężką pracę, gdyż ich podopiecznymi są głównie chorzy na AIDS. Mieliśmy wpaść tylko na herbatkę, a posiedzieliśmy ponad godzinkę :). Poznałem s.Marię Żywiec, która jest tu w Katondwe Matką Przełożoną, także s. Edytę pracującą od 10 lat tu na misji w szpitalu. Była także s.Mirosława Góra, która tu w szpitalu jest chirurgiem, oraz kilka innych sióstr których imienia niestety nie zapamiętałem… Siostry ugościły nas pierogami ruskimi i pysznymi sokami. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się. Ja przekazałem dla s.Marii i s.Mirosławy pozdrowienia z Krakowa od s.Zyty oraz od s. Anny. Siostry były bardzo mile zaskoczone, że pojawił się tu taki wysłannik z pozdrowieniami i również prosiły o przkazanie pozdrowień i uścisków dla sióstr z Krakowa :). Dostałem także od nich prezent dla s.Zyty na pamiątkę z Zambii i jak tylko wrócę do Polski, od razu go siostrze przekażę :)… Na koniec zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia i wyruszyliśmy w drogę do domu, do Mapanshya…



Ja już w myślach pożegnałem te pyszne pierogi, które u sióstr zjadłem… bo jak sobie pomyślałem, że teraz czeka mnie godzina jazdy po tych wertepach, zanim dojedziemy do asfaltu, to na 100% pierogi ze mnie wyskoczą :/ buuu…;P Ale ostatecznie pierogi na tyle dobrze czuły się w moim brzuchu, że postanowiły go nie opuszczać i dojechały w całości.

Była już ciemna noc, zastanawialiśmy się z Justyną, czy nam doleje czy nie? … mając na uwadze to, co się dzialo poprzedniej nocy, jakie było oberwanie chmury, trudno się było spodziewać że na sucho dojedziemy :P… Ale nic podobnego nas nie spotkało!!! Mało tego, w pewnym momencie, wsztkie chmury zniknęly i pojawił się piękny księżyc w pełni! Zrobiło się bardzo jasno i oczywistym było, że dziś w nocy na pewno deszczu już nie będzie :).
Cali i zdrowi, choć mocno zmęczenie dzisiejszym dniem dojechaliśmy na miejsce :). Pożeganłem się i poszedłem do siebie. Trzeba się wyspać, bo jutro od samego rana mam zamiar siedzieć w Arce i kończyć kolejne zadania… Do graduation 6 grudnia coraz bliżej ;)…
Nie ma w ogóle komarów. Nic nie gryzie, nic nie lata. Latają tylko wielkie „żółte ćmo-kolibry”. Które wcinaja wszystko, co słodkie – resztki mango itd.. Węża jeszcze nie spotkałem. Czekam z niecerpliwością na grzyby, bo po deszczu powinny sie pojawic. Kapelusze mają po 50cm. Ponoć jak ludzie stoją przy drodze i je sprzedają, to nie widać ich twarzy zza tych grzybów.

CO ZA DZIEŃ!!!… muszę trochę ochłonąć 🙂